niedziela, 24 marca 2013

mój półmaraton


Dzisiaj przed południem przebiegłem pierwszy w życiu półmaraton.

Już wiem, jakie to uczucie.

Bardzo fajne.

Bieg poprzedziła wielotygodniowa burza mózgu. Jaka taktyka? 1:55? 1:50? Jeść coś w trakcie biegu? Banana czy żel? Jak się ubrać? Tak, są tacy ludzie na świecie, którzy tylko takie zmartwienia mają...

Bałem się trochę, bo ostatnie długie wybieganie skończyło się potwornym zmęczeniem. Nie miałem zielonego pojęcia, w jakiej jestem formie.

Z drugiej strony nie chciałem tego biegu po prostu zaliczyć. Owszem, to pierwszy taki bieg i wypadałoby jakoś ostrożniej pobiec, zebrać doświadczenie, poznać siebie w takich warunkach, a na rezultat śmigać później. Ale…

Nie po to człowiek nie śpi po nocach, żeby sobie iść i potruchtać. Tym bardziej, że to największy bieg w Polsce. Niezależnie od wyniku chciałem po biegu mieć absolutną pewność, że dochodzę do granicy swoich możliwości. Choćbym przyjął złą taktykę, choćbym padł, choćby mnie zdrapywali z asfaltu gdzieś przed metą – chciałem wiedzieć, że dalej już nic nie ma. Że dzisiaj, teraz, staję się osobą, o którą tyle zabiegałem od momentu zawiązania supła na osi czasu.

Jeszcze wczoraj rano byłem pewien, że pobiegnę na 1:55. Czyli 5 minut 27 sekund na każdy kilometr.

Wpadł do mnie kolega z Poznania, który również na takim dystansie debiutował. Nie mając lepszego pomysłu na popołudnie zaczęliśmy faszerować się motywacyjnymi filmikami z youtube’a. Niewiele czasu minęło, a podjąłem decyzję, że pobiegnę jednak na 1:50. Czyli 5 minut 13 sekund na kilometr. A co mi tam – najwyżej dojdę, a nie dobiegnę.

Początek to oswajanie się z tłumem i organizacją. Nie wiem, jak wyglądają inne podobne imprezy, więc nie będę oceniał. Nie było najgorzej. A tam, gdzie organizatorzy zawiedli, zadziałało to na moją korzyść.

No i wystartowałem za pacemakerem na 1:50. Pierwsze pięć kilometrów we właściwym tempie. Gdzieś na 6. kilometrze zegarek zaczął mi pokazywać, że tempo podskoczyło do 4:50. Najpierw zwątpiłem w zegarek, nie w pacemakera. Wydawało mi się, że po to tych ludzi szkolą, żeby biegli w obiecanym tempie. No więc trzy kilometry biegłem poniżej 5 minut myśląc, że biegnę dużo wolniej. Ale ponieważ coraz więcej danych wskazywało na to, że pacemaker się walnął (pewnie przywiązane do niego baloniki tak go poniosły), to zacząłem się zastanawiać – zwolnić i odpocząć czy jednak postawić się i utrzymywać tempo? Oczywiście podjąłem tę mniej odpowiedzialną decyzję. Bo czułem się dobrze. Niech będzie, co ma być. Dalej kontrolowałem swoje tempo sam.

Do piętnastego kilometra biegłem tempem ok. 5 minut na kilometr. Zjadłem żel, popiłem Poweradem. Wiedziałem, że najważniejszym testem dla mojej szkicowanej na kolanie taktyki będzie podbieg Belwederską. Albo zdechnę albo Kenia nada mi honorowe obywatelstwo. Wyprzedzając o włos Etiopię.

Podbieg… No cóż, zaprocentowało bieganie po Zakopanem i ujeżdżanie górki na Moczydle. Moje tempo spadło nieznacznie, za to wszyscy dookoła zaczęli dyszeć, przechodzić w marsz, tylko na tym podbiegu wyprzedziłem jakieś 200-300 osób. Gdy teren się wyrównał, wiedziałem już, że nadszedł czas na ostateczne zniszczenie wszechświata. Wrzuciłem bieg o nazwie „na pełnej kurwie” i gnałem do Placu Trzech Krzyży, później na most, ślimakiem na dół i został jakiś kilometr do mety. Na każdego człowieka, który mnie wyprzedzał przypadało dziesięciu, których wyprzedzałem ja.


Okazało się, że finisz powinienem zacząć trochę później, bo ten ostatni kilometr to już było na granicy przytomności. Nie chcę znaleźć w necie zdjęcia z tego odcinka, bo nie miałem nawet siły, żeby wytrzeć cieknącą z ust ślinę. Zresztą  – nie mam pewności, czy ciekło z ust, nosa czy czoła, to już był ten moment, w którym było wszystko jedno. Były już myśli, żeby przejść w marsz, przecież wstydu nie będzie, przecież mama nie ogląda, przecież wszystko, co zrobiłem do tej pory to i tak więcej, niż zaplanowałem.

Wtedy wyłączyła się świadomość, włączyła podświadomość, odpaliłem autopilota i leciałem. Chyba zaczęła mnie łapać kolka, nie miałem siły unosić głowy, żeby popatrzeć na ludzi, którzy kibicują na ostatniej prostej, nie patrzyłem na zegarek, po prostu płynąłem mając nadzieję, że się nie przewrócę.

No i tyle. Dalej meta, chyba jakiś okrzyk radości, medal, przedzieranie się przez spocony tłum, popijanie, podjadanie.


Wśród facetów wg czasu netto zająłem 3006. miejsce na 8182 startujących.

Nie chce mi się pieprzyć tekstów w stylu tych wszystkich stron internetowych o motywacji, pokonywaniu siebie samego itd. Siła woli pomogła mi na ostatnim kilometrze, wcześniejsze 20 było efektem tego, ile biegałem od 5 miesięcy. Tak się przypadkowo złożyło, że w trakcie tego półmaratonu przebiegłem tysięczny kilometr, odkąd zacząłem. I tak się złożyło, że był to najszybszy kilometr w moim życiu.

Wystarczy mi świadomość tego, że właśnie dzisiaj nic nie mogło być lepiej. Nie została mi żadna resztka sił, nie mógłbym być lepszy nawet o jedną sekundę. Dzisiaj stać mnie było dokładnie na 01:47:07.

Bieganie jest fajne.