Dzisiaj
przed południem przebiegłem pierwszy w życiu półmaraton.
Już wiem, jakie
to uczucie.
Bardzo
fajne.
Bieg
poprzedziła wielotygodniowa burza mózgu. Jaka taktyka? 1:55? 1:50? Jeść coś w
trakcie biegu? Banana czy żel? Jak się ubrać? Tak, są tacy ludzie na świecie,
którzy tylko takie zmartwienia mają...
Bałem się
trochę, bo ostatnie długie wybieganie skończyło się potwornym zmęczeniem. Nie
miałem zielonego pojęcia, w jakiej jestem formie.
Z drugiej
strony nie chciałem tego biegu po prostu zaliczyć. Owszem, to pierwszy taki bieg
i wypadałoby jakoś ostrożniej pobiec, zebrać doświadczenie, poznać siebie w
takich warunkach, a na rezultat śmigać później. Ale…
Nie po to
człowiek nie śpi po nocach, żeby sobie iść i potruchtać. Tym bardziej, że to
największy bieg w Polsce. Niezależnie od wyniku chciałem po biegu mieć
absolutną pewność, że dochodzę do granicy swoich możliwości. Choćbym przyjął
złą taktykę, choćbym padł, choćby mnie zdrapywali z asfaltu gdzieś przed metą –
chciałem wiedzieć, że dalej już nic nie ma. Że dzisiaj, teraz, staję się osobą,
o którą tyle zabiegałem od momentu zawiązania supła na osi czasu.
Jeszcze
wczoraj rano byłem pewien, że pobiegnę na 1:55. Czyli 5 minut 27 sekund na
każdy kilometr.
Wpadł do
mnie kolega z Poznania, który również na takim dystansie debiutował. Nie mając
lepszego pomysłu na popołudnie zaczęliśmy faszerować się motywacyjnymi
filmikami z youtube’a. Niewiele czasu minęło, a podjąłem decyzję, że pobiegnę
jednak na 1:50. Czyli 5 minut 13 sekund na kilometr. A co mi tam – najwyżej dojdę,
a nie dobiegnę.
Początek to
oswajanie się z tłumem i organizacją. Nie wiem, jak wyglądają inne podobne
imprezy, więc nie będę oceniał. Nie było najgorzej. A tam, gdzie organizatorzy
zawiedli, zadziałało to na moją korzyść.
No i
wystartowałem za pacemakerem na 1:50. Pierwsze pięć kilometrów we właściwym
tempie. Gdzieś na 6. kilometrze zegarek zaczął mi pokazywać, że tempo
podskoczyło do 4:50. Najpierw zwątpiłem w zegarek, nie w pacemakera. Wydawało
mi się, że po to tych ludzi szkolą, żeby biegli w obiecanym tempie. No więc
trzy kilometry biegłem poniżej 5 minut myśląc, że biegnę dużo wolniej. Ale
ponieważ coraz więcej danych wskazywało na to, że pacemaker się walnął (pewnie
przywiązane do niego baloniki tak go poniosły), to zacząłem się zastanawiać –
zwolnić i odpocząć czy jednak postawić się i utrzymywać tempo? Oczywiście
podjąłem tę mniej odpowiedzialną decyzję. Bo czułem się dobrze. Niech będzie,
co ma być. Dalej kontrolowałem swoje tempo sam.
Do
piętnastego kilometra biegłem tempem ok. 5 minut na kilometr. Zjadłem żel,
popiłem Poweradem. Wiedziałem, że najważniejszym testem dla mojej szkicowanej
na kolanie taktyki będzie podbieg Belwederską. Albo zdechnę albo Kenia nada mi
honorowe obywatelstwo. Wyprzedzając o włos Etiopię.
Podbieg… No
cóż, zaprocentowało bieganie po Zakopanem i ujeżdżanie górki na Moczydle. Moje
tempo spadło nieznacznie, za to wszyscy dookoła zaczęli dyszeć, przechodzić w
marsz, tylko na tym podbiegu wyprzedziłem jakieś 200-300 osób. Gdy teren się
wyrównał, wiedziałem już, że nadszedł czas na ostateczne zniszczenie
wszechświata. Wrzuciłem bieg o nazwie „na pełnej kurwie” i gnałem do Placu
Trzech Krzyży, później na most, ślimakiem na dół i został jakiś kilometr do
mety. Na każdego człowieka, który mnie wyprzedzał przypadało dziesięciu,
których wyprzedzałem ja.
Okazało się,
że finisz powinienem zacząć trochę później, bo ten ostatni kilometr to już było
na granicy przytomności. Nie chcę znaleźć w necie zdjęcia z tego odcinka, bo
nie miałem nawet siły, żeby wytrzeć cieknącą z ust ślinę. Zresztą – nie mam pewności, czy ciekło z ust, nosa czy
czoła, to już był ten moment, w którym było wszystko jedno. Były już myśli,
żeby przejść w marsz, przecież wstydu nie będzie, przecież mama nie ogląda,
przecież wszystko, co zrobiłem do tej pory to i tak więcej, niż zaplanowałem.
Wtedy wyłączyła
się świadomość, włączyła podświadomość, odpaliłem autopilota i leciałem. Chyba
zaczęła mnie łapać kolka, nie miałem siły unosić głowy, żeby popatrzeć na
ludzi, którzy kibicują na ostatniej prostej, nie patrzyłem na zegarek, po
prostu płynąłem mając nadzieję, że się nie przewrócę.
No i tyle.
Dalej meta, chyba jakiś okrzyk radości, medal, przedzieranie się przez spocony
tłum, popijanie, podjadanie.
Wśród facetów
wg czasu netto zająłem 3006. miejsce na 8182 startujących.
Nie chce mi
się pieprzyć tekstów w stylu tych wszystkich stron internetowych o motywacji,
pokonywaniu siebie samego itd. Siła woli pomogła mi na ostatnim kilometrze, wcześniejsze
20 było efektem tego, ile biegałem od 5 miesięcy. Tak się przypadkowo złożyło,
że w trakcie tego półmaratonu przebiegłem tysięczny kilometr, odkąd zacząłem. I
tak się złożyło, że był to najszybszy kilometr w moim życiu.
Wystarczy mi
świadomość tego, że właśnie dzisiaj nic nie mogło być lepiej. Nie została mi
żadna resztka sił, nie mógłbym być lepszy nawet o jedną sekundę. Dzisiaj stać
mnie było dokładnie na 01:47:07.
Bieganie jest fajne.