Dziś mijają dokładnie 3 miesiące, odkąd
zawiązałem supeł na osi czasu. Odkąd postanowiłem przestać być brzydkim
kaczątkiem, a zacząć być jednym z mniej brzydkich kaczątek.
3 miesiące to już kawał czasu. To przecież więcej
niż 2 miesiące. Czy coś się udało?
Biegam ilości dla mnie kosmiczne. Biegam tyle,
że o ja Cię pieprzę. W połowie października zdychałem po 15 minutach truchciku,
dzisiaj zrobiłem 14,5 km z prędkością dającą szansę na wynik poniżej 2 godzin w
półmaratonie. A cały czas mam przecież jakieś 10 kg nadwagi. A od sylwetki
biegacza długodystansowego dzieli mnie jeszcze jakieś 20 kg. Praktycznie każdy
tydzień to jakiś postęp – odległościowy czy szybkościowy. Każdy dzień i każdy
bieg dokłada nową cegiełkę. Tak wyglądają moje statystyki z gurudnia:
Nie umiem przestać biegać, nie umiem przestać o
tym myśleć. Ciągle coś o bieganiu czytam, ciągle się dowiaduję, mam już plany
biegowe.
Mój cel nr 1 się nie zmienił – jesienią mam
zamiar napić się piwa. Zaraz po ukończeniu maratonu. Do tego czasu rozwój
biegowy. Na pewno wystartuję w Półmaratonie Warszawskim. I w kilku innych biegach.
Miało być Fit, robi się tylko i wyłącznie
biegowo. No trudno, nic na to nie poradzę, miłość ma to do siebie, że trafia człowieka
nagle, a jak już go trafi, to później musi biedak napieprzać maratony. Dlatego
zmieniam nieco formułę tego bloga. Nie będzie miał już charakteru motywacyjnego,
bo żadnej motywacji nie potrzebuję. Przemiana się dokonała, jeśli potrzebuję
motywacji, to do tego, żeby biegać nie iść, bo biegałbym bez przerwy. Nie
będzie o innych aktywnościach, bo ich nie ma. Będą biegowe przemyślenia i
żarty. Tylko tyle i aż tyle. Jeśli macie ochotę bawić się dalej, to zapraszam.
A teraz chwyćmy się za rączki i zatańczmy do
najlepszej piosenki do biegania ever. Słuchałbym jej w trakcie biegania, gdybym
tylko słuchał jakiejkolwiek muzyki w trakcie biegania.