poniedziałek, 7 stycznia 2013

biegamii ciąg dalszy


Plan był taki, że dzisiaj nie biegam. Wczoraj ten plan powstał. Nie biegam, bo biegałem dużo, a rozważnie trzeba przecież. Wczoraj wieczorem nogi bolały i w ogóle i pewne było, że plan się ziści, a ja się zregeneruję. Dzisiaj rano zacząłem się wahać...
I pomyślałem, że może jednak wieczorem trochę ten tego, delikatnie. Około jedenastej już mi się nóżki telepały, a w południe już biegłem. Plan cały czas był, żeby delikatnie, rozruchowo, aerobowo. Plan obowiązywał do momentu, w którym zdałem sobie sprawę, że od godziny popierdalam w stronę do domu przeciwną i jeszcze nawet nie zacząłem wracać. Wiedziałem już, że szykuje się grubsza impreza, dlatego po 75 minutach wstąpiłem do sklepu Społem, podpiłem, podjadłem i popierdalałem dalej. Reszty już zupełnie nie rozumiałem – każdy kolejny kilometr biegłem szybciej, zacząłem myśleć, żeby pierwszy raz w życiu półmaraton walnąć. Tylko że półmaraton to ja mam biec dopiero w marcu. Więc chwilę przed pokonaniem tego dystansu odpuściłem. Ale czułem, że gdybym tylko co jakiś czas przytulił jakiegoś batonika i popił go izotonikiem, to mógłbym dzisiaj biec i biec i biec i zatrzymałbym się dopiero nad jakimś oceanem. Po czym bym zawrócił i popierdalał dalej.

Tak, ja też bym wolał, żeby filozofia życiowa składała się z bardziej podrzędnie złożonych zdań i żeby zawierała w sobie kilka słów uznawanych powszechnie za niezrozumiałe. Ale nie ma co się silić, skoro można to ująć w tych kilku prostych słowach: „bieganie jest fajne. I chuj”.    


A jeśli chodzi o krajoznawstwo, to dzisiaj popędziłem śladami Sidneja Polaka: Chomiczówka – Wysypisko Radiowo – Lotnisko Bemowo. Nuciłem sobie.     


A ja se biegłem tak: