wtorek, 8 stycznia 2013

3,14...


Kuźwa, jak to napisać, żeby nie zabrzmiało tak, jak na pewno zabrzmi… Może tak: każdy, kto czegoś nie robił, na przykład nie brał się za siebie i oddawał panel kontrolny swojego życia we władanie różnych dziwnych słabości, musi pracować nad siłą własnej woli i walczyć o osiągnięcie celu mając na uwadze dwie sprawy.


Jedna to lepszy ja w przyszłości – trzeba takiego kogoś wymyślić, a później do stania się nim dążyć. Na przykład moim wzorem jest Ridge z „Mody Na Sukces”.

Ale jest też druga nóżka zagadnienia: trzeba poradzić sobie z sobą z przeszłości. Z tym czymś, co przeszkadzało, na co było się skazanym, gdy nie było szans na zmianę. Trzeba zmierzyć się z tą siłą, która wiecznie zła pragnąc wiecznie sięgała po fajki i McDonalda. Trzeba się rozprawić z wewnętrznym potworkiem. Nie da się go zachlastać, bo on przecież w głowie naszej ma siedzibę i wszelkie inwazyjne próby pozbycia się go oznaczają ingerowanie w integralność naszej czaszki.

Skoro już więc siedzimy razem z potworem na jednej łódce, a wokół ocean wielki jak… ocean, to trzeba sobie takiego potwora okiełznać. Wytresować. Zawrzeć z nim jakiś pakt. Ustalić jakieś zasady koegzystencji, wyznaczyć granice, a w końcu nauczyć się czerpać z potworka siłę i przekuwać ją w swoją własną. Rywalizację zamienić we współpracę, a walkę w przyjaźń.


Ponieważ macie już dość tego pi-tolenia, to wyjaśnię, o co mi chodzi. Otóż dawni my to Pi – główny bohater filmu „Życie Pi”. Potworek to tygrys bengalski, z którym Pi musi żyć. Łódka pośrodku oceanu to łódka pośrodku oceanu. A powyższy bełkot ma być czymś na kształt zachęty do obejrzenia tego filmu. Zobaczcie koniecznie, do kin wchodzi w piątek.