Kuźwa, jak to napisać, żeby nie zabrzmiało tak,
jak na pewno zabrzmi… Może tak: każdy, kto czegoś nie robił, na przykład nie
brał się za siebie i oddawał panel kontrolny swojego życia we władanie różnych
dziwnych słabości, musi pracować nad siłą własnej woli i walczyć o osiągnięcie
celu mając na uwadze dwie sprawy.
Jedna to lepszy ja w przyszłości – trzeba takiego
kogoś wymyślić, a później do stania się nim dążyć. Na przykład moim wzorem jest
Ridge z „Mody Na Sukces”.
Ale jest też druga nóżka zagadnienia: trzeba
poradzić sobie z sobą z przeszłości. Z tym czymś, co przeszkadzało, na co było
się skazanym, gdy nie było szans na zmianę. Trzeba zmierzyć się z tą siłą,
która wiecznie zła pragnąc wiecznie sięgała po fajki i McDonalda. Trzeba się rozprawić
z wewnętrznym potworkiem. Nie da się go zachlastać, bo on przecież w głowie naszej
ma siedzibę i wszelkie inwazyjne próby pozbycia się go oznaczają ingerowanie w integralność
naszej czaszki.
Skoro już więc siedzimy razem z potworem na
jednej łódce, a wokół ocean wielki jak… ocean, to trzeba sobie takiego potwora
okiełznać. Wytresować. Zawrzeć z nim jakiś pakt. Ustalić jakieś zasady
koegzystencji, wyznaczyć granice, a w końcu nauczyć się czerpać z potworka siłę
i przekuwać ją w swoją własną. Rywalizację zamienić we współpracę, a walkę w przyjaźń.
Ponieważ
macie już dość tego pi-tolenia, to wyjaśnię, o co mi chodzi. Otóż dawni my to Pi –
główny bohater filmu „Życie Pi”. Potworek to tygrys bengalski, z którym Pi musi
żyć. Łódka pośrodku oceanu to łódka pośrodku oceanu. A powyższy bełkot ma być
czymś na kształt zachęty do obejrzenia tego filmu. Zobaczcie koniecznie, do kin
wchodzi w piątek.