Mam
wrażenie, że między bieganiem a alkoholem nie ma żadnej różnicy. Poza tą, że bieganie
robi dobrze na zdrowie, a alkohol się na zdrowie pije.
Tydzień temu
pobiłem swój życiowy rekord, pobiegłem 26 km, z czego ostatnie 8 to była już
czysta alkoholowa jazda. Nawet nie wiem, kiedy to zleciało. Była euforia, haj,
śpiewać się chciało i tańczyć. Polewałem sobie izotonika, zakąszałem
węglowodanami, impreza na całego. Urwany film. I to przed południem.
Zamiast kaca
jest ból zmęczonych mięśni. Po mocniejszym wybieganiu tak samo nic się nie chce.
Choć duma po przebiegnięciu jakiegoś tam dystansu jest większa niż po wypiciu
butelki wódki. W końcu obalić połówkę w tym kraju potrafi każde dziecko.
Tak, jak są
koledzy od picia, tak są koledzy od biegania. Po kilku głębszych kilometrach
poziom rozmowy jest taki sam jak po paru przebiegniętych kieliszkach. „Kuwa,
stary, ale się ostatnio zbiegałem, hyy… Hyy… A ta alejka, co ją ostatnio
przeleciałem – stary, jak ona się przede mną rozłożyła… A tamta… Nie, nie nawet
jej nie tknąłem, kto by chciał taką, po której już wszyscy biegali…”.
I po
alkoholu i po bieganiu śmierdzi się tak samo. Choć z innych części ciała.
Finansowo
też dość podobnie. Czego nie przepiłem, to władowałem w buty, ubrania, zegarek,
pakiety startowe różnych biegów.
Piszę o tym,
bo obchodzę właśnie małe święto. Od pół roku nie wypiłem ani grama alkoholu. Mam
wrażenie, że bieganie zastąpiło wszystkie używki i zaspokaja zarówno potrzebę wyluzowania,
zresetowania głowy, utraty kontaktu z rzeczywistością, jak i potrzebę wzięcia
głębokiego wdechu i wypuszczenia z płuc porządnej chmury dymu (czyli pary z ust
na szczycie zaśnieżonej góry).
Przede mną
kolejne sześć miesięcy bez używek, bo postanowiłem sobie, że piwka napiję się dopiero
po przebiegnięciu jesiennego maratonu. Początek bez używek nie był łatwy,
zwłaszcza te wszystkie wesela, urodziny i mecze Ligi Mistrzów. Ale teraz… W
ogóle nie tęsknię. Czasami próbuję sobie przypomnieć smak alkoholu i dochodzę do
wniosku, że… Kuźwa, pieprzę pisanie o alkoholu!
Wczoraj zrobiłem sobie
półmaraton (bez paruset metrów) po Zakopanem, wzrost wysokości 355 metrów.
Chciałem wbiec na Gubałówkę, ale przegapiłem gdzieś wejście na szlak, więc na
chybił trafił zacząłem biec jakąś drogą pod górę. Półtorakilometrowy podbieg, najpierw
łagodny, później coraz ostrzejszy. Im było ostrzej, tym mocniej dociskałem.
Zobaczyłem koniec drogi, więc depnąłem jeszcze mocniej. Do finiszu dobiegałem
dysząc jak po pijackim tańcu na weselu rok temu. Mijałem dwóch chłopców, którzy
rzucali w siebie śnieżkami. Na widok sapiącego spaślaka biegnącego pod stromą
górę opadły im szczęki. Jeden powiedział: „dobrze pan biegnie”. A ja podbiegłem
jeszcze kilkadziesiąt metrów, zatrzymałem się, obróciłem, zobaczyłem całe
Zakopane z gury i przyszło mi do mojej przegrzanej i spoconej głowy zdanie tak
proste, jak te wypowiadane z trzema promilami we krwi: „to jest, kurwa, to!”.
*sorry za te dzieciaki, wiem, że to wyciskanie tanich
emocji, ale tak naprawdę było, to nie Coelho tych chłopaków wymyślił