Zadziwiający jest pęd mojego organizmu do
samozniszczenia…
Nic nie może być normalnie i po bożemu, wszystko musi,
prędzej czy później, przekroczyć granicę i skopać zdrowemu rozsądkowi tyłek. Nawet
pęd do zdrowego trybu życia musi prowadzić do wyniszczenia. Każda pokonana przeszkoda od razu rodzi kolejną, z którą trzeba walczyć.
Bieganie – zakochany w nim jestem po uszy i pewnie z
tej miłości przeginam. Chcę za dużo i za bardzo. Gdy dwa tygodnie temu obiłem sobie
żebro okazało się, że muszę zapomnieć o różnicowanych treningach. Odpadły
rytmy, interwały i podbiegi, z bolącą klatą mogłem sobie pozwolić tylko na
powolne wybiegania. I co? I biegałem, tyle że do końca. Sobota – 19,5 km.
Wtorek – 20 km po zaspach. Chyba dopiero dzisiaj przestałem czuć zmęczenie.
Chęć dobicia siebie poważnie zakłóciła rytm przygotowań do półmaratonu, który
już za miesiąc. A był przecież moment, w którym świetnie realizowałem plan.
Dlaczego to spieprzyłem?
Palenie – nie licząc weekendowej zakopiańskiej wpadki z
powodzeniem udaje mi się nie palić. Ale to nie jest cała prawda… Palenie
rzuciłem bez żadnych wspomagaczy. Po jakimś czasie uspokojony swoim sukcesem
sięgnąłem po e-papierosa. Przecież mogę sobie popykać beznikotynowy dymek – raz
na jakiś czas, żeby mieć co zrobić z rękami w towarzystwie palaczy. Z czasem
dymek beznikotynowy zaczął być zbyt słaby, więc pojawił się dymek z nikotyną. Teraz
pędzę autostradą spowitą elektronicznym dymem, mam wrażenie, że niedługo dotrę
do punktu, z którego ruszyłem. Co gorsza, e-szluga mogę palić w domu, więc
właściwie cały czas. Od coraz większych dawek nikotyny czuję mocniejsze bicie
serca. A był przecież moment, w którym świetnie realizowałem plan. Dlaczego to
spieprzyłem?
Jedzenie – cholernie dobrze się odżywiam. Zacząłem
gotować. Obcojęzyczne słowa „pizza”, „hamburger” i „coca cola” zastąpiłem jeszcze
bardziej obcojęzycznymi „quinoa” i „chia”. Z wzajemnością zakochałem się w
owsiance, którą wzbogacam zdrowymi dodatkami. Kupiłem parowar, wczorajszy pstrąg z brukselką
urywał jaja. Ale tu też spocząłem na laurach. Skoro zrzuciłem 10 kg, to chyba
mogę sobie pozwolić na jakieś słodycze? Skoro biegam 50 km w tygodniu, to chyba
mogę sobie pozwolić na uzupełnienie
energii? Słabość do słodyczy okazała się histeryczna, ogołociłem choinkę z
czekoladowych bombek. Dobrze, że zatrzymałem się w momencie, w którym zacząłbym
wpieprzać gałęzie. Sztuczne. A propos – kolejna sprawa to słodziki. Pijam duże
ilości kawy, do każdej trzy pigułki. Colę zastąpiłem colą zero. Szprycuję się
niezdrowymi zamiennikami tego, co niezdrowe. I od półtora miesiąca waga stoi w
miejscu. A był przecież moment, w którym świetnie realizowałem plan. Dlaczego
to spieprzyłem?
Najbardziej demobilizujące jest to, że już przecież
byłem w tym właściwym miejscu, we właściwym rytmie. Zrobiłem to. To jest
wykonalne, to jest możliwe. Wywróciłem swoje życie do góry nogami i udało się
tak żyć, panie premierze.
I można by się nad tym użalać dłużej, ale trzeba wyjść i pobiegać. Czas na Guru wersja 2.0!
Do dotychczasowej puli dorzucam jeszcze zobowiązania:
Od teraz rzucam e-papierosa, e-bieganie i e-słodkości.
Lecę dalej. Półmaraton Warszawski chcę zrobić w 01:55. Później półmaraton w
Przytoku, chwilę później 10 km w ramach maratonu Orlenu. Jeszcze jakiś
półmaraton w maju, dwa tygodnie przerwy i zacznę czteromiesięczne przygotowania
do jesiennego maratonu. Nikt nie obiecywał, że wszystko stanie się natychmiast.
To proces. Walka trwa. Na każdym froncie: biegowym, dymnym i
dietetycznym. Walka nie będzie łatwa, ale, jak to mawia mój mistrz Coelho: „jeśli
masz dobrze naklejone plastry na sutkach, to nie ma chuja we wsi”…
Energia!!!