sobota, 23 lutego 2013

e-życie


Zadziwiający jest pęd mojego organizmu do samozniszczenia…



Nic nie może być normalnie i po bożemu, wszystko musi, prędzej czy później, przekroczyć granicę i skopać zdrowemu rozsądkowi tyłek. Nawet pęd do zdrowego trybu życia musi prowadzić do wyniszczenia. Każda pokonana przeszkoda od razu rodzi kolejną,  z którą trzeba walczyć.

Bieganie – zakochany w nim jestem po uszy i pewnie z tej miłości przeginam. Chcę za dużo i za bardzo. Gdy dwa tygodnie temu obiłem sobie żebro okazało się, że muszę zapomnieć o różnicowanych treningach. Odpadły rytmy, interwały i podbiegi, z bolącą klatą mogłem sobie pozwolić tylko na powolne wybiegania. I co? I biegałem, tyle że do końca. Sobota – 19,5 km. Wtorek – 20 km po zaspach. Chyba dopiero dzisiaj przestałem czuć zmęczenie. Chęć dobicia siebie poważnie zakłóciła rytm przygotowań do półmaratonu, który już za miesiąc. A był przecież moment, w którym świetnie realizowałem plan. Dlaczego to spieprzyłem?

Palenie – nie licząc weekendowej zakopiańskiej wpadki z powodzeniem udaje mi się nie palić. Ale to nie jest cała prawda… Palenie rzuciłem bez żadnych wspomagaczy. Po jakimś czasie uspokojony swoim sukcesem sięgnąłem po e-papierosa. Przecież mogę sobie popykać beznikotynowy dymek – raz na jakiś czas, żeby mieć co zrobić z rękami w towarzystwie palaczy. Z czasem dymek beznikotynowy zaczął być zbyt słaby, więc pojawił się dymek z nikotyną. Teraz pędzę autostradą spowitą elektronicznym dymem, mam wrażenie, że niedługo dotrę do punktu, z którego ruszyłem. Co gorsza, e-szluga mogę palić w domu, więc właściwie cały czas. Od coraz większych dawek nikotyny czuję mocniejsze bicie serca. A był przecież moment, w którym świetnie realizowałem plan. Dlaczego to spieprzyłem?

Jedzenie – cholernie dobrze się odżywiam. Zacząłem gotować. Obcojęzyczne słowa „pizza”, „hamburger” i „coca cola” zastąpiłem jeszcze bardziej obcojęzycznymi „quinoa” i „chia”. Z wzajemnością zakochałem się w owsiance, którą wzbogacam zdrowymi dodatkami.  Kupiłem parowar, wczorajszy pstrąg z brukselką urywał jaja. Ale tu też spocząłem na laurach. Skoro zrzuciłem 10 kg, to chyba mogę sobie pozwolić na jakieś słodycze? Skoro biegam 50 km w tygodniu, to chyba mogę sobie  pozwolić na uzupełnienie energii? Słabość do słodyczy okazała się histeryczna, ogołociłem choinkę z czekoladowych bombek. Dobrze, że zatrzymałem się w momencie, w którym zacząłbym wpieprzać gałęzie. Sztuczne. A propos – kolejna sprawa to słodziki. Pijam duże ilości kawy, do każdej trzy pigułki. Colę zastąpiłem colą zero. Szprycuję się niezdrowymi zamiennikami tego, co niezdrowe. I od półtora miesiąca waga stoi w miejscu. A był przecież moment, w którym świetnie realizowałem plan. Dlaczego to spieprzyłem?

Najbardziej demobilizujące jest to, że już przecież byłem w tym właściwym miejscu, we właściwym rytmie. Zrobiłem to. To jest wykonalne, to jest możliwe. Wywróciłem swoje życie do góry nogami i udało się tak żyć, panie premierze.

I można by się nad tym użalać dłużej, ale trzeba wyjść i pobiegać. Czas na Guru wersja 2.0!

Do dotychczasowej puli dorzucam jeszcze zobowiązania:

Od teraz rzucam e-papierosa, e-bieganie i e-słodkości. Lecę dalej. Półmaraton Warszawski chcę zrobić w 01:55. Później półmaraton w Przytoku, chwilę później 10 km w ramach maratonu Orlenu. Jeszcze jakiś półmaraton w maju, dwa tygodnie przerwy i zacznę czteromiesięczne przygotowania do jesiennego maratonu. Nikt nie obiecywał, że wszystko stanie się natychmiast. To proces. Walka trwa. Na każdym froncie: biegowym, dymnym i dietetycznym. Walka nie będzie łatwa, ale, jak to mawia mój mistrz Coelho: „jeśli masz dobrze naklejone plastry na sutkach, to nie ma chuja we wsi”…

Energia!!!