poniedziałek, 11 lutego 2013

huśtawka nastrojów


Ostatnie 5 dni w telegraficznym skrócie:

Czwartek: urodziny. Urodzony w Tłusty Czwartek – i jak ja miałem być szczupły? Trzydzieści trzy lata. Już jedną nogą w grobie, a drugą na skórce od banana. DÓŁ.


Czwartkowy wieczór: W dniu urodzin tantryczne bieganie po parku Moczydło. Sypało jak nie wiem. Kilkanaście kółek, głębokie przemyślenia, planowanie: skoro wyszło ze zdrowym trybem życia, to może wyjdzie na innych płaszczyznach? GURA.

Piątek – urodzinowy wyjazd do Zakopanego. Nigdy nie byłem. Pięknie. Jedziemy. Wychodzę ze stacji benzynowej. Widzę przyjaciela, który pali papierosa. Wokół śnieg, słońce wali mu w twarz, dym świruje na wietrze. Jak on zajebiście wyglądał... I jak mnie wykręciło… Z tej strony ataku się nie spodziewałem. Pękłem. Zapaliłem pierwszego od czterech miesięcy papierosa. Później kolejne. Niedobre były, źle się po nich czułem. Ale przez cały weekend zjarałem paczkę. DÓŁ.

Piątek - wyjście na snowboard. Wcześniej jeździłem raz, przez kilka godzin. Uważam, że nogi same w sobie są OK. Nie wymagają wsparcia technologicznego. Ale założyłem deskę. Po kilkunastu minutach zjeżdżania wypieprzyłem się, moja własna pięść wbiła się w żebra. Boli jak cholera. Już kiedyś tak miałem. Sześć tygodni mnie trzymało. Czy będę mógł biegać? Jeszcze nie wiem. Co z półmaratonem? Nie wiem… DÓŁ

Piątek – Góralburger, na bazarze miecze samurajskie, czapki rastafariańskie, chińskie knajpy, Gubałzerria – spierdalać z taką stolicą polskich Tatr. DÓŁ.

Piątek – w knajpie góralska kapela śpiewa mi „Sto lat”. Dziewczyna i przyjaciel – doskonałe towarzystwo. Pyszne jedzenie. GURA.

Sobota – żebro boli, nie próbuję biegać. Towarzysze na stoku, ja na długim spacerze po Zakopanem. Centrum omijam z daleka. Okazuje się, że to miasto może być piękne. Odwiedzam muzeum Kornela Makuszyńskiego. Świetne, choć zapomniane przez świat. Przecież stworzone przez niego postaci powinny mieć swój Disneyland. Snuję plany o ponownym przyjeździe – chętnie bym pobiegał po szlakach. Przyjadę tu kiedyś. Taka stolica polskich Tatr może być. GURA.

Sobota – najlepszy pstrąg ever. Restauracyjka nazywa się Kolibecka. Idźcie koniecznie. GURA.

Sobota – szybki wypad na Słowację. Przejście graniczne w Łysej Polanie. Gdybym miał kiedyś otworzyć salon depilacji, to tak go właśnie nazwę. GURA.

Niedziela – powrót do Warszawy. Ostatni papieros. Od teraz rzucam. Znowu. GURA.

Niedziela – dzwoni przyjaciółka. Coś się stało. Koniecznie muszę się z nią spotkać wieczorem. DÓŁ

Niedziela – przed spotkaniem sprawdzenie, czy mogę biegać. Jakoś idzie. Żebro boli, ale 14 km jakoś udało się zrobić. Będzie dobrze. GURA.

Niedziela – spotkanie z przyjaciółką okazuje się… Urodzinową niespodzianką. W knajpie o nazwie Huśtawka czaiło się grono przyjaciół. Dałem się nabrać. W prezencie dostałem wyjebany w kosmos plecak do biegania. Półtora litra napoju można zalać. Ma nawet gwizdek! GURA!

Poniedziałek – pierdolę, nie palę, to był skok w bok, a nie powrót do nałogu. Czuję, że mam siłę do tej walki, że jej nie przegram, że coś się we mnie zmieniło, że słabość jest anomalią, a siła codziennością. GURA.

Poniedziałek – teraz – chciałem pobiegać. Ale żebro napierdala bardziej niż wczoraj. Nie pobiegnę. DÓŁ.