Ostatnie 5 dni w telegraficznym
skrócie:
Czwartek: urodziny. Urodzony w
Tłusty Czwartek – i jak ja miałem być szczupły? Trzydzieści trzy lata. Już jedną
nogą w grobie, a drugą na skórce od banana. DÓŁ.
Czwartkowy wieczór: W dniu urodzin
tantryczne bieganie po parku Moczydło. Sypało jak nie wiem. Kilkanaście kółek,
głębokie przemyślenia, planowanie: skoro wyszło ze zdrowym trybem życia, to
może wyjdzie na innych płaszczyznach? GURA.
Piątek – urodzinowy wyjazd do
Zakopanego. Nigdy nie byłem. Pięknie. Jedziemy. Wychodzę ze stacji benzynowej.
Widzę przyjaciela, który pali papierosa. Wokół śnieg, słońce wali mu w twarz,
dym świruje na wietrze. Jak on zajebiście wyglądał... I jak mnie wykręciło… Z tej strony ataku się nie
spodziewałem. Pękłem. Zapaliłem pierwszego od czterech miesięcy papierosa.
Później kolejne. Niedobre były, źle się po nich czułem. Ale przez cały weekend zjarałem
paczkę. DÓŁ.
Piątek - wyjście na snowboard. Wcześniej
jeździłem raz, przez kilka godzin. Uważam, że nogi same w sobie są OK. Nie wymagają
wsparcia technologicznego. Ale założyłem deskę. Po kilkunastu minutach
zjeżdżania wypieprzyłem się, moja własna pięść wbiła się w żebra. Boli jak
cholera. Już kiedyś tak miałem. Sześć tygodni mnie trzymało. Czy będę mógł
biegać? Jeszcze nie wiem. Co z półmaratonem? Nie wiem… DÓŁ
Piątek – Góralburger, na bazarze
miecze samurajskie, czapki rastafariańskie, chińskie knajpy, Gubałzerria –
spierdalać z taką stolicą polskich Tatr. DÓŁ.
Piątek – w knajpie góralska kapela śpiewa
mi „Sto lat”. Dziewczyna i przyjaciel – doskonałe towarzystwo. Pyszne jedzenie.
GURA.
Sobota – żebro boli, nie próbuję biegać.
Towarzysze na stoku, ja na długim spacerze po Zakopanem. Centrum omijam z daleka.
Okazuje się, że to miasto może być piękne. Odwiedzam muzeum Kornela
Makuszyńskiego. Świetne, choć zapomniane przez świat. Przecież stworzone przez
niego postaci powinny mieć swój Disneyland. Snuję plany o ponownym przyjeździe –
chętnie bym pobiegał po szlakach. Przyjadę tu kiedyś. Taka stolica polskich
Tatr może być. GURA.
Sobota – najlepszy pstrąg ever. Restauracyjka
nazywa się Kolibecka. Idźcie koniecznie. GURA.
Sobota – szybki wypad na Słowację.
Przejście graniczne w Łysej Polanie. Gdybym miał kiedyś otworzyć salon
depilacji, to tak go właśnie nazwę. GURA.
Niedziela – powrót do Warszawy. Ostatni
papieros. Od teraz rzucam. Znowu. GURA.
Niedziela – dzwoni przyjaciółka.
Coś się stało. Koniecznie muszę się z nią spotkać wieczorem. DÓŁ
Niedziela – przed spotkaniem
sprawdzenie, czy mogę biegać. Jakoś idzie. Żebro boli, ale 14 km jakoś udało
się zrobić. Będzie dobrze. GURA.
Niedziela – spotkanie z
przyjaciółką okazuje się… Urodzinową niespodzianką. W knajpie o nazwie Huśtawka
czaiło się grono przyjaciół. Dałem się nabrać. W prezencie dostałem wyjebany w
kosmos plecak do biegania. Półtora litra napoju można zalać. Ma nawet gwizdek!
GURA!
Poniedziałek – pierdolę, nie palę,
to był skok w bok, a nie powrót do nałogu. Czuję, że mam siłę do tej walki, że
jej nie przegram, że coś się we mnie zmieniło, że słabość jest anomalią, a siła
codziennością. GURA.
Poniedziałek – teraz – chciałem pobiegać. Ale żebro napierdala bardziej niż wczoraj. Nie pobiegnę. DÓŁ.