Zacznę od tego, że to miał być zupełnie inny
wpis. Miał być otwarciem nowego rozdziału, lejącym się na otłuszczone serca słowotokiem
optymizmu. Ale…
Od 6 tygodni ujeżdżałem trening ogólnorozwojowy
na siłowni. Do pewnego momentu uczęszczałem co 3 dni, ale ostatnio zacząłem
siłownię nieco zaniedbywać, bo bieganie sprawiało mi więcej frajdy. Kilka dni
temu postanowiłem się z siłownią przeprosić (o ile można się przeprosić z
powierzchnią). Na dzisiaj umówiłem się z moją trenerką na rozpisanie nowego
planu ćwiczeń. No i o tym miało być w tym wpisie – to miał być nowy początek,
trening ukierunkowany na konkretne partie, celem miało być zbudowanie ramion,
które nikczemnie mi matka natura spieprzyła. Ale…
Początki nie były złe. Najpierw usłyszałem parę
komplementów. Za zrzucone kilogramy, zwiększenie masy mięśniowej, zwiększenie obciążenia
itd. Spadło mi BMI, za to PMS i SNP nie zmieniły się od lat. I – uwaga –
tłuszcz trzewny spadł mi z 9 do 7! Za cholerę nie wiem, co to jest tłuszcz
trzewny i czy spadek z 9 do 7 to dobra czy zła informacja. Ale postanowiłem
uznać to za sukces, bo ostatnio wszystko w moim życiu to sukces.
Miałem już
nawet przygotowane zdjęcie do tego wpisu:
Ale…
Pani trenerka tłumaczyła mi nowy trening. A ja
byłem coraz mniej tym treningiem zainteresowany. Patrzyłem przez okno. Na
dworze słońce, +8 stopni. Zacząłem przypominać sobie moje najczęstsze trasy
biegowe. Byłem szczęśliwy, że MAM MOJE najczęstsze trasy biegowe. Wiedziałem już,
w co bym się ubrał, żeby pobiegać. Wiedziałem, że za dwie godziny zajdzie
słońce. I pytałem siebie, dlaczego spędzam być może ostatni w tym roku
słoneczny weekend w zamkniętym pomieszczeniu, w którym albo podnosi się
prostokątne kawałki metalu albo włazi na jakieś maszyny, na których biega się w
miejscu patrząc na swoje odbicie w lustrze? Chyba wolę widzieć zmieniającą się
przestrzeń, wolę przebiegać kolejne kilometry mijając kolejne piękne sklepy
Biedronki niż imitować bieganie i czekać, aż na pulpicie jakiegoś urządzenia
zapali się jakaś dioda informująca, że ileś tam przebiegłem, choć nie ruszyłem
się z miejsca.
To przecież bieganie jest sensem i sednem mojego
przepoczwarzenia, to w nim odnalazłem swoją tożsa…
„Krzysiek? Krzysiek, ty pierdolony zjebie, co
ci jest?” – słowa trenerki wyrwały mnie z letargu. Gdy odzyskałem świadomość
okazało się, że w czasie mojej burzy mózgu stałem w siłowni z nosem
przyklejonym do szyby i bezwiednie ssałem sznurówkę moich butów biegowych…
Przez grzeczność wysłuchałem do końca planu,
który przygotowała mi trenerka. Ale wiedziałem już, że więcej tu nie przyjdę.
Że to bieganie jest najlepszą aktywnością na świecie. Że jest wspanialsze niż restauracje
zrewolucjonizowane przez Magdę Gessler. Że jest piękne niczym naga Selena Gomez
siedząca na gałęzi świerku w parku na Woli. Że bieganie jest tak samo doskonałe
jak doskonałe byłoby dziecko Matki Teresy i Martina Luthera Kinga. Choć dziecko
byłoby pewnie trochę mniej odporne na zimno. Kochajmy bieganie, chwyćmy się za
ręce i ruszmy na drogi i bezdroża, łąki i pola, biegnijmy do Lichenia i do
Mekki, do Machu Picchu i po Chińskim Murze!
Albo nie, bo ciasno będzie.
przebiegnijcie się tu: http://www.facebook.com/FitCzyFiu